13. UTRWALENIE
ЗАКРЕПЛЕНИЕ
13.1. Wyrazy dźwiękonaśladowcze (ономатопеические слова)
Wiktor Sutiejew
Pod grzybek
Pewnego razu złapał Kotka silny deszcz.
– Miau, miau, gdzie tu się schronić?
Zobaczył Kotek na polance grzybek, podbiegł do niego i ukrył się pod jego kapeluszem Siedzi i czeka, ale deszcz leje i leje jak z cebra. Podpełznął do grzybka mokry Szczeniaczek.
– Hau, hau, Kotku, wpuść mnie pod grzybek, bo bardzo zmokłem.
– Miau, miau, wejdź – i wpuścił Szczeniaczka pod grzybek. A deszcz przybiera na sile.
Biegnie obok grzybka Indyk.
– Gul, gul, wpuśćcie mnie pod grzyb. Leje się ze mnie woda.
– Miau, miau, hau, hau, gdzież cię wpuścimy? Prze cież tu nie ma miejsca!
– Gul, gul, jakoś to będzie! W niewygodzie – byle w zgodzie.
Posunęły się Kotek i Szczeniaczek, wpuściły Indyka pod grzybek. A deszcz wciąż leje, ani myśli przestać... A tu biegnie Kózka i lamentuje:
– Mee, mee, ojej, przemokła Kózka, kapie jej z bo ków i brody. Wpuśćcie mnie pod grzybek, żeby odetchnąć i deszcz przeczekać.
– Miau, miau, hau, hau, gul, gul, nie ma więcej miejsca.
– Mee, mee, posuńcie się, bardzo was proszę. Posunęli się wszyscy i znalazło się miejsce dla Kózki. Za chwilę na polanę wbiegł Osiołek, zobaczył grzybek i prosi:
– Ya, ya, wpuśćcie mnie, bo bardzo zmokłem.
– Miau, miau, hau, hau, gul, gul, mee, mee, nie ma miejsca.
– Ya, ya, wpuśćcie mnie choć trochę, może się zmieszczę.
I zwierzątka zrobiły miejsce dla Osiołka.
– Wtem na polanę wbiegł Baranek i zobaczył grzyb:
– Bee, bee, schowajcie mnie, Lis mnie ściga, po ratujcie:
Zwierzątka posunęły się i ukryły Baranka. I Lis nie znalazł go.
Aż tu przez polankę idzie gąska i kaczka i dziwią się:
– Gęgu gęgu, dlaczego zwierzątka schowały się przed deszczem?
– Kwa, kwa, jak można nie lubić wody?
A tymczasem deszcz ustał i wyjrzało słonko. Wszyscy wyszli spod grzyba, cieszą się. Kotek zamyślił się i mówi:
– Miał, miau, jak to się stało, że najpierw mnie samemu było ciasno, a potem zmieścili się wszyscy?
– Hau, hau, gul, gul, mee, mee, ya, ya, bee, bee, gęgu, gęgu, kwa, kwa jak to się stało?
– Kum, kum, rech, rech – zaśmiała się Żabka, która siedziała na kapeluszu grzyba
– ech, głowy do pozłoty! Grzyb przecież... – Urwała w pół zdania i znikła w trawie.
Kornel Czukowski
Co to było?
Świnki zamiauczały: Miau! miau!
Krówki zaszczekały: Hau! hau!
Kotki zachrząkały: Chru! chru?
Pieski zagruchały: Gru! gru!
Gołąbek milczał, milczał,
aż naraz zamyczał: Mu - u - u!
Niedźwied jak się nie napiął
i zapiał
Ku - ku - ry - ku!
Przeł. Wiktor Woroszylski
13.2. Zdania (предложения)
1. Czarna krowa w kropki bordo gryzła trawę, kręcąc mordą.
2. Czwartedo czerwca jadę na wczasy do Szczecina.
3. Do brzydkiego kaczątka płyną białe łabędzie.
4. Druhna Hania huśta się w hamaku, a druh Henryk wesoło hasa i hałasuje, aż echo niesie.
5. Eukaliptus rośnie w Australii.
6. Jerzy nie wierzy, że na wieży jest dużo jeży i nietoperzy.
7. Król Karol kupił królowej Karolinie korale koloru koralowego.
8. Lepszy wróbel w ręku, niż gołąb na sęku.
9. Lubię drożdżowe ciasto.
10. Mamusia kupiła śmietanę, śledzie, śliwki.
11. Mamusia upiekła makowiec.
12. Mądry mąż wziął w piątek złotą wstążkę, stanął na okrągłym krążku, rozciął rąbek zwiainą ręką, związał w wiązkę z wielką męką, minął swą łąkę, strącił w kąt mąkę, zgiął wąski waż, ów mądry mąż, zwinął majątek i stracił wątek...
13. Na płocie wisi płótno.
14. Na półce leżały małe bułeczki.
15. Nad laskiem leniwie przelatywały motyle.
16. Nana nocą nanizała nenufary na nitkę. Na ten sznur nieziemski, naniosła narcyzów mnóstwo. Niestety... Niedługo się biedna Nana nabytkiem nietrwałym kontentowała. Uwiądł niebawem.
17. Pchła pchłę pchała, pchła, płakała.
18. Pojedziemy na Pomorze, może ono nam pomoże. Jak Pomorze nie pomoże, to pomoże może morze.
19. Romek stłukł kryształowy akonik.
20. Siedem sikorek śpiewa ślicznie.
21. Staszek malował a sz kolorowym tuszem.
22. Szara myszka siedzi sobie i ząbkami serek skrobie.
23. Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie i Szczebrzeszyn z tego słynie.
24. Szymon i Szczepan maszerują do szkoły.
25. Ten dżentelmen nie lubi dżemu.
26. W czasie suszy szosa sucha.
27. W jadalni na talerzu leży kilogram chleba.
28. W sza e wisi kożuszek.
29. Wczoraj na kolację jadłem jajka w majonezie.
30. W dżungli było dżdżysto.
31. Wujek Janka jest gajowym i chłopiec słyszał od niego niejedną historię
32. Zaczął stąpać w gąszczu traw, szukając żab.
33. Zmilkł chorał wichrów, echo łka z cicha.
13.3. Teksty poetyckie (поэтические тексты)
Wanda Chotomska
Literki
Raz literki w abecadle chciały się zabawić
i kłóciły się zajadle,
jak by się ustawić.
A krzyczało: – Chcę być pierwsze!
ale B nie chciało,
C i D zgubiły wiersze,
E pod stół wleciało.
O toczyło się, toczyło, aż w kałamarz wpadło.
tak o miejsce się kłóciło całe abecadło.
Nagle słychać głosik Anki:
«Cicho mi w tej chwili!
Marsz literki do czytanki jak was ustawili!»
Schody
Ludwik Jerzy Kern
Choinka
Ludwik Jerzy Kern
Na kanapie
13.7. Teksty prozy (прозаические тексты)
13.7.1. Legendy i podania (легенды и предания)
Podanie o Lechu
Dawno już, bardzo dawno, może z tysiąc lat temu, trzech braci, Lech, Czech i Rus, rozeszło się w trzy strony świata, aby założyć sobie nowe państwa. Lech udał się na północ. Szedł długo przez wielkie, nieprzebite puszcze, które pokrywały wówczas naszą ziemię, przedzierał się przez gąszcze, kierując się jedynie słońcem lub biegiem wód, aż wyszedł na równinę nad brzegami Wisły. Zachwycony pięknością kraju, żyznością ziemi, ob tością ryb i zwierzyny, postanowił tu się zatrzymać i gród sobie zbudować.
Kiedy w puszczy z rozkazu Lecha ścinano drzewa na budowę grodu, znaleziono całe gniazdo białych orłów. Lech wziął to za dobrą wróżbę i białego orła obrał sobie za znak wojenny, a gród, który zbudował, nazwał Gnieznem.
Legenda o Białym Orle
Było to dawno, bardzo dawno. Może tyciąc lat, a może i więcej… W tych dawnych czasach książę Lech wybrał się na łowy, a razem z księciem wyruszyła jego drużyna. Jechali przez lasy, omijali jeziora i bagna nad rzekami. Zbliżał się wieczór, słońce zachodziło.
Nagle ponad drzewami ukazał się wielki ptak. Był to orzeł. W promieniach zachodzącego słońca lśniły jego pióra. Ptak był biały, srebrzysty. Bez trwogi krążył ponad głowami przybyłych tu ludzi. Wszyscy patrzyli w milczeniu.
– Piękny ptak – powiedział Książę.
– Piękny… i jaki śmiały! Nie lęka się ludzi.
– Tu się zatrzymamy – oznajmił książę Lech. Nie tylko na spoczynek. Tutaj zbudujemy swoje domy, tu będziemy żyli. A na pamiątkę spotkania z białym orłem ptak ten będzie naszym znakiem.
Tak się też stało. Biały Orzeł stał się znakiem rodu księcia Lecha, a później całego państwa. Polacy, którzy, jak głosi legenda, pochodzą od Lecha, do dnia dzisiejszego mają w swym herbie Białego Orła.
Legenda o warszawskiej Syrenie
Dawno to już, dawno, gdy Warszawa była malą osadą rybacką, zamieszkała w Wiśle Syrena. Co noc śpiewała tak pięknie, że ludzie słuchali jej z zachwytem. Dowiedział się o Syrenie książe, rozkazał ją schwytać i przywieźć na zamek. Nocą, gdy księżyc świecił, ludzie księcia złowili Syrenę. Potem wciągnęli ją do łodzi, podpłynęli do brzegu i zamknęli w stodole. Sami udali się do księcia, a na straży zostawili Wojtka.
– Uwolnij mnie! – prosiła Syrena. – Mogę żyć tylko w wodzie, zginę z dala od Wisły. Będę czuwała nad waszą osadą.
Wzruszył się Wojtek, otworzył wrota i Syrena znikła wśród nocy.
Gniew ogarnął księcia, gdy dowiedział się o czynie Wojtka.
– Skazuję cię na wygnanie – powiedział.
Poszedł Wojtek nad Wisłę. Z rzeki wynurzyła się Syrena.
– Bądź spokojny – powiedziała – książe nie będzie już długo panował. Powrócisz niedługo. Do tego czasu ja będę się opiekowała Warszawą. Przyrzekam ci.
Niespodziewanie na spokojną osadę napadło nocą obce wojsko. Syrena zbudziła mieszkańców Warszawy i śpiewem zachęcała ich do walki. Obce wojsko musiało odejść. Po zwycięstwie rybacy udali się na brzeg Wisły, by podziękować Syrenie za pomoc. Potem zabrali się do odbudowy domów.
Kiedy Wojtek wrócił z wygnania, nie mógł Warszawy poznaś. Przywitał się z rodzicami i pobiegł nad Wisłę.
– Witaj! – rzekła Syrena. – Dotrzymałam przyrzecenia. A teraz zniknę na zawsze.
Odtąd Syrena nie ukazała się już nikomu, ale mieszkańcy Warszawy o niej nie zapomnieli. Umieścili jej obraz na tarczy jako godło swego miasta. Postawiono jej później pomnik nad Wisłą.
O czarownicy, podarkach i o zegarze
Działo się to wtedy, gdy świat był tak młody, że dziś już tego nikt nie pamięta.
W chatce na końcu wsi mieszkała pewna czarownica.
Nazywała się Agata i była strasznie roztargniona. Zamiast, jak na czarownicę przystało, zajmować się czarami, ciągle czegoś szukała. Całymi dniami snuła się po łąkach w poszukiwaniu, a to zgubionej różdżki, to magicznego zaklęcia, czy latającej miotły, która ciąglegdzieś jej się zapodziewała. Oczywiście, przy takim wypełnianiu obowiązków, skarg na nią było co niemiara i nie cieszyła się ona sympatią innych czarownic. Każdego roku w dzień świętego Jana, tuż przed zachodem słońca, wylatywała Agata na miotle z domu i spieszyła na wielkie zebranie wiedźm. Strasznie nie lubiła tego swego obowiązku i często się spóźniała. Tak też było i tym razem. Nie znalazłszy nigdzie miotły, dosiadła pogrzebacza i poleciała. Ponieważ nie pamiętała drogi, ciągle się gubiła, i na Łysą Polanę dotarła już po zachodzie słońca.
Tak jak zwykle, wiedźmy nawymyślały jej co niemiara i zagroziły, że jak jeszcze raz się to powtórzy, to wykluczą ją ze swej społeczności. Agata wcale się tym nie przejęła. Samotnie usiadła przy ognisku i słuchając przechwałek innych czarownic, gapiła się w ogień. Nad ranem, gdy rosa zmoczyła już łąkę, najstarsza z wiedźm usiadła obok niej.
– Moja droga! Martwię się o ciebie. Przesypiasz całe dnie i zaniedbujesz obowiązki – powiedziała.
– Twoja babka, która była moją przyjaciółką, zawsze mówiła, że masz dobre serce. Ale doglądanie leśnej zwierzyny i leczenie wieśniaków, to doprawdy już przesada! Co ci po tym? Zwierzęta odejdą, a ludzie nigdy cię nie docenią – dodała ze złością. Agata nic na to nie odpowiedziała. Ze smutkiem patrzyła na dogasające ognisko i myślała tylko o tym, by jak najszybciej wrócić do domu.Wówczas stara wyjęła zza pazuchy coś, co błyszczało w słońcu niczym najprawdziwsze złoto, i z powagą w głosie rzekła:
– Tu masz czarodziejski krążek. On zawsze pokaże ci na co jest pora i przypomni o twych obowiązkach. Pamiętaj, strzeż go jak oka w głowie i stosuj się do jego zaleceń. Powiedziawszy to, szybko rozpłynęła się w powietrzu. Agata na nic więcej nie czekała. Schowała do kieszeni podarek, wsiadła na pogrzebacz i już po chwili była w domu. Schowała krążek do kufra i ani myślała go używać.
Wróciła do swych spacerów i dotychczasowych zajęć. Pewnego dnia, gdy szukała lustra, przeszukała także i kufer. Ale lustra i tam nie było. Zdenerwowana, wyrzuciła całą jego zawartość przed chatę. Szum fruwających na wietrze chust, spódnic i korali zwabił przed dom jedną ze srok.
Ta szybko pochwyciła kilka paciorków i uradowana odfrunęła. Nie wiedziała o tym, że z koralami splątany był łańcuszek magicznego krążka. Gdy to zauważyła, rozplątała go, a że zupełnie nie pasował do jej piórek, rzuciła go gdzieś w krzaki.
I magiczny krążek leżał tak wśród gałęzi dość długo. Dopiero jesienią, gdy wiatr zerwał gałęziom listki, znalazł go pewien wieśniak. Nie wiedząc z czym ma do czynienia, przyszedł po radę do Agaty.
– To magiczny krążek – odparła czarownica – dostałam go w prezencie, ale prawdę powiedziawszy wcale go nie potrzebuję. Możesz go zatrzymać.
– A do czego on służy? – zapytał zdziwiony wieśniak.
– Właściwie to nie wiem. Podobno pokazuje czas – dodała zniecierpliwiona Agata i wyrzuciła wieśniaka za drzwi. Gdy tylko je zamknęła, niebo zrobiło się ciemne jak atrament i zapaliły się na nim syczące błyskawice. Ściana domku z hukiem się otworzyła i przed wystraszoną Agatą pojawiła się najstarsza z wiedźm.
– Cóżeś zrobiła nieszczęsna? – zwołała strasznym głosem.
– Oddałaś ludziom mój cenny podarek?! Odtąd zawsze będą oni wiedzieć co czynić i jak bronić się przed naszymi czarami. Jesteśmy teraz bezsilne, a ciebie na zawsze wykluczamy ze swej społeczności – powiedziała i znikła. Agata, jak się domyślacie, zaraz straciła swą czarodziejską moc. Odtąd nie mogła już, ani wzlatywać na miotle, ani huśtać się na księżycowym rożku. Nadal jednak mieszkała w chatce i spacerowała po polach. Tak jak dawniej, doglądała leśnej zwierzyny i leczyła ludzi.
A ludzie, jak to ludzie, polubili zegarki, bo tak nazwali owe magiczne krążki i, jak wiecie, nie mogą się teraz bez nich obejść. Natomiast o czarownicach, jak dotąd, niewiele wiadomo.
O kogucie
Jedna baba, uboga żebraczka, chodziła po proszonym chlebie od chaty do chaty.
Odprawiano ją zwykle z niczym mуwąc: «Niech Pan Bуg opatrzy». Ale jedna litościwa kobieta, sama niebogata, daіa jej ziarnko grochu, gdy nie mogła dać nic lepszego.
Żebraczka, odebrawszy to ziarnko grochu, zasadziła je w ziemię i czekała wiosny i lata. A tu z ziarnka wyrosły strączki i wiły się po tyczce w górę, wiły się coraz wyżej i wyżej, aż nareszcie dosięgły samego nieba. Baba, ciekawa, jak też to tam jest w niebie, schwyciła się więcej latorośli i czepiając się rękami kruchych gałązek, drapała się po nich coraz wyżej a wyżej, aż nareszcie doszła do nieba. W niebie zobaczyła świętego Piotra i pokłoniła mu się. A święty Piotr dał jej jajko i złoty kubek, przeżegnał ją i kazał na świat wrócić, mówiąc, że z kubka będzie miała napoju, ile tylko zechce i jakiego zechce.
Gdy się znów na powrót po tyczce i gałązkach grochu spuściła na dół – trzymając jajko pod ciepłą pachę, dostrzegła, że już z niego wylęgł się śliczny kogut, który zaraz babce powiedział: «Dzień dobry» i w chacie jej krzepko się uwijać począł i ludzi do roboty budził. A kubek, ile razy tego zażądała, napełniał się do wierzchu mlekiem, winem, wódką, piwem lub innym trunkiem. Oczywiście, że bardzo jej z tym było dogodnie, Bogu też za to dziękowała, a trunków nie nadużywała.
Dowiedziała się jednak wkrótce o tym cudownym kubku wieś cała; dowiedział się o nim i sam pan dziedzic. Posłał więc swego lokaja, ażeby babę z kubkiem do pana zaprosić. Ale ostrożna babula nie dała się w pole wywieść i iść nie chciała. Więc pan zalecił lokajowi użyć fortelu i kubek wykraść.
Jakoż razu jednego, wpadł lokaj do chałupy baby z nagłym okrzykiem:
– Pali się we wsi, gore, gore! – i zniknął niby, ukrywszy się za drzwi.
Przestraszona baba wyleciała z chałupy, a zobaczywszy, że pożaru nie ma, wróciła. Ale już kubka w izbie nie zastała. Porwał go bowiem podczas jej niebytności lokaj i do pana zaniósł.
Pan, przekonawszy się wkrótce potem o ob tości cudownego kubka, sprosił wszystkich sąsiadów i wielu innych gości na ucztę do siebie i częstował ich z owego kubka, czym kto się chciał posilić, a było tam i szampańskie wino, i arak Jamajka, i inne rzadkie trunki. Goście cieszyli się wszyscy a pili. Wtem, gdy sobie już dużo tego picia pozwolili, odzywa się nagle trzykrotnie za oknem kogut, ktуry chcąc babce dopomóc, zapowiedział jej, że pуjdzie po ten kubek i odzyska go:
– Kikiryku, kikiryku! Pijecie nie z pańskiego, ale ze skradzionego babce kubka!
Rozgniewany pan kazał koguta natychmiast schwytać i wrzucić w głęboką studnię na podwórzu. Tutaj ów kogut w wodzie jak zaczął pić a pić wodę, tak calutką wodę wypił, aż w studni zrobiło się sucho i przyleciał znowu pod okno i zaczyna krzyczeć:
– Kikiryku, kikiryku, ze skradzionego babce kubka!
Zdziwiony tym i rozgniewany pan każe powtórnie łapać koguta i wrzucić go w rozpalony piec, gdzie buchały płomienie. Ale kogut wkrótce cały ten ogień zalał, wypuściwszy z siebie wszystką ze studni wypitą wodę, połknął wszystek dym w siebie, i znowu poleciał pod okno i wrzeszczeć począł o skradzionym kubku.
Zniecierpliwiony pan znowu go kazał schwytać i wrzucić do stajni między bystre konie, żeby go roztratowały. Ale tu kogut, jak zaczął z siebie wypuszczać połknięty dym, tak wszystkie konie zaczadził, i wszystkie się podusiły. Pan, widząc tak wielką szkodę, kazał znów koguta schwytać, oskubać, upiec go na rożnie i wreszcie zjadł go.
Aż tu nagle w brzuchu jego odzywa się znowu ów kogut:
– Kikiryku! Ze skradzionego kubka! – A głos ten bezustannie się powtarza i nie ma sposobu go zagłuszyć, a co pan się z kubka chce napić, to wszystko na powrót oddać musi, bo kogut tego do żołądka nie dopuszcza, a wciąż swoje wrzeszczy. W końcu poradził panu doktor wziąć lekarstwo na wymioty i koguta na powrót przez gardło wyrzucić. Gdy zatem oddał koguta, ten wyskoczył jak wprzódy, żywy i zdrów, mуwiąc, że nie da panu pokoju, dopóki kubka nie zwróci babce. I nie mógł pan z nim sobie poradzić, więc kubek sam babce odniósł i przeprosił ją.
O wawelskim smoku, królu Kraku i szewcu Skubie.
Strach padł na Kraków i okolice. Oto w pieczarze pod Wawelskim Wzgórzem zamieszkał potwór straszny, do ogromnego jaszczura podobny, smokiem zwany. Nigdy nienasycony, pokarmu się domagał. Ludzie, chcąc własne życie ratować, swój dobytek pod smoczą jamę podrzucali. Smok pożerał krowy i woły, owce i barany i
jeszcze potężniejszym głosem o jedzenie wołał. Wkrótce mało mu było krów i wołów, owiec i baranów i o ar z ludzi żądać zaczął.
Dlatego strach padł wielkim cieniem na Kraków i jego mieszkańcy coraz częściej prośby do króla Kraka zanosili, by gród od potwora uwolnił. Przemyśliwał nad tym od dawna król Krak, radził się kapłanów i wróżbitów, nagrodę sowitą za zgładzenie smoka obiecywał, ale wszystko nadaremnie. Owszem, zjawiali się śmiałkowie, nagrodą skuszeni i sławy żądni, ale ich wyprawy pod smoczą jamę kończyły się ucieczką, a niekiedy też śmierć tam spotykali.
Nawet sam Krak zmierzył się trzykrotnie ze smokiem, ale i on musiał potworowi pola ustąpić. Zdawało się, że żadna ludzka siła bestii nie zmoże. Jednakże pewnego dnia stanął przed obliczem króla Skuba, krakowski szewc. Pokłonił się koronie i powiedział:
– Wybacz, królu, mą zuchwałość, ale chciałbym i ja walki ze smokiem spróbować. Nie mieczem, a podstępem.
Poruszył się Krak na tronie, uważnie się Skubie przyjrzał – choć go znał, bo szewc na dworze bywał – i spytał, cóż to za podstęp wymyślił.
– Smok to bestia wielce żarłoczna – wyjaśnił Skuba – i tylko własna żarłoczność może go zgubić. Umyśliłem więc sobie, że skórę barana albo wołu trzeba zdobyć, siarką i smołą ją napełnić, na powrót zaszyć, tak by żywe zwierzę przypominała, i pod smoczą jamę podrzucić. Smok się złakomi, barana albo wołu połknie, a wtedy żywy ogień zacznie mu trzewia palić.
Zdumiała Kraka mądrość i przebiegłość szewca, pochwalił pomysł i polecił wnet do dzieła przystąpić.
Zabrał się przeto Skuba do pracy. Postarał się o baranią skórę, siarką i smołą ją wypełnił i pod smoczą jamę zaniósł. Rankiem wygłodniały smok z jamy wypełzł, smakowitego barana ujrzał i rzuciwszy się na niego żarłocznie połknął.
Niedługo jednak cieszył się sytością, bo oto ogień straszny począł mu wnętrzności trawić. Aby ten żar wewnętrzny ugasić, poczołgał się smok na brzeg Wisły i zachłannie zaczął wiślaną wodę pić. Pił i pęczniał coraz bardziej, ogromniał, aż wreszcie pękł z wielkim hukiem, uwalniając Kraków od strachu.
Radość wielka zapanowała na wieść o tym zdarzeniu. Krak zaś ucztę wystawną z tej okazji wydał, a Skubę szewcem osobistym mianował.
Do dziś po smoku pozostała tylko ta opowieść i Smocza Jama na Wawelskim Wzgórzu.
Twardowski
Żył raz sobie szlachcic nazwiskiem Twardowski. Prawdziwy to był szlachcic, bo po mieczu i kądzieli. Umyślił on sobie, że znajdzie na śmierć lekarstwo, bo bardzo mu się nie chciało umierać. Zasiadł więc Twardowski do ksiąg starych i zaczął czytać. Jedna z nich powiadała, jak diabła przywołać można. O północy przeto wyszedł Twardowski poza rogatki Krakowa (w mieście tym był znanym znachorem) i przybywszy do Podgórza, zaczął biesa głośno wzywać. Zawezwany diabeł pojawił się bardzo prędko.
Jak w onych czasach bywało, zawarł Twardowski z diabłem pakt. Na kolanach zaraz diabeł napisał długi cyrograf, który Twardowski własną krwią – wyciśniętą z serdecznego palca – podpisał. Pomiędzy wieloma warunkami był jeden, najgłówniejszy – że dopóty ni do ciaіa, ni do duszy czart żadnego prawa nie ma, dopóki Twardowskiego w Rzymie nie złapie.
Na mocy tej to umowy Twardowski swemu słudze-diabłowi rozkazał na początek, aby z całej Polski srebra naniósł w jedno miejsce i piaskiem przysypał. Wskazał mu na Olkusz. Posłuszny sługa dopełnił rozkazu i tak powstała słynna naonczas kopalnia srebra w Olkuszu.
Następne życzenie tyczyło się Pieskowej Skały. Diabeł miał tam przynieść skałę wysoką, przewrócić ją na dół najcieńszym końcem, ażeby tak wiecznie stała. Posłuszny giermek – jako pan kazał – postawił skałę, która dotąd stoi i zwie się Skałą Sokolą.
Wszystko, czego Twardowski zażądał, miał na swoje zawołanie: jeźdił na malowanym koniu, latał w powietrzu bez skrzydeł, a w daleką drogę siadał na koguta i prędzej bieżał na nim niż konno. Złota miał zawsze tyle co piasku nad morzem, bo czego sobie tylko zażyczy, zaraz mu diabeł donosił. Działo się tak już lat wiele i diabłowi znudziło się czekanie na duszę Twardowskiego. Razu pewnego Twardowski poszedł zaszedł do boru ciemnego bez narzędzi czarnoksięskich. Wtem napada na niego diabeł i żąda, aby niezwłocznie do Rzymu się udał. Ale ten rozgniewany, mocą swego zaklęcia, zmusił biesa do ucieczki.
Aż wreszcie diabeł postanowił przechytrzyć mistrza Twardowskiego. Przyszedł do niego w przebraniu dworzanina i powiedział, że jego chory pan wzywa Twardowskiego do siebie. Ten za posłańcem pospieszył do pobliskiej wioski nie wiedząc, że była w niej gospoda, co się «Rzym» nazywała. Skoro tylko Twardowski jej próg przestąpił, zaraz mnóstwo kruków, sów i puchaczy osiadіo dach cały i wrzaskami napełniło powietrze. Twardowsi widząc, że nie może złamać raz danego szlacheckiego słowa, zbliżył się do czarta. Ten zaś złapał go szybko i czym prędzej porwał kominem ku górze. Zawrzało stado sów, kruków i puchaczy.
Lecą tak, lecą coraz wyżej, a Twardowskiemu coraz smutniej ziemię opuszczać.
Spojrzał w dół – a tam Kraków i dalej Tatry. Z tego smutku wyrwała mu się z piersi w dzieciństwie śpiewana pieśń religijna, maryjna. Aż góralscy pasterze zadarli głowy wysoko, chcąc zobaczyć kto tę pieść nabożną śpiewa – głos Twardowskiego bowiem nie poleciał w górę, ale ku ziemi podążył.
Kiedy skończył pieśń śpiewać, zdziwiony spostrzegł, że nie leci już w górę, ale zawisł w powietrzu. Spojrzał dookoła – nie ma towarzysza podróży, słychać tylko z daleka głos diabelski:
– Nie mogę ja cię wziąć ze sobą, boś Boga o pomoc prosił, ale jako pokutę do dnia sądnego tak będziesz zawieszony między niebem, piekłem a ziemią!
I jak zawisł Twardowski, tak do dziś buja. I choć mu słowa w ustach zamarły, choć głosu nikt nie słyszy, żyją jeszcze starcy co na plamkę czarną na księżycu pokazują, mówiąc że to ciało Twardowskiego zawieszone do dnia Sądu Ostatecznego.
13.7.2. Teksty literatury pięknej (тексты художественной литературы)
Zo a Nałkowska
Medaliony
(fragment)
Tego rana byliśmy tam po raz drugi. Dzień był pogodny, majowy, chłodnawy. Wiatr od morza szedł rześki, coś sprzed lat przypominał. Za drzewami szerokiej, wyasfaltowanej alei stał mur ogrodzenia, za nim ciągnął się rozległy dziedziniec.
Wiedzieliśmy już, co przyjdzie nam zobaczyć.
Tym razem towarzyszyło nam dwóch starszych panów. Ci przyszli w charakterze «kolegów» Spannera – obaj profesorowie, obaj lekarze i uczeni. Jeden wysoki, siwy, o twarzy szczupłej i szlachetnej, drugi równie duży, ale przy tym tęgi i ciężki. Jego pełna twarz wyrażała dobroduszność i jakby zatroskanie.
Ubrani byli dość podobnie i nie po naszemu, raczej prowincjonalnie – w czarne, długie wiosenne palta z dobrej wełny. Na głowach mieli miękkie, również czarne kapelusze.
Skromny, nie tynkowany domek z cegły stał w rogu podwórza, na uboczu, jako nieważny pawilon dużego gmachu, w którym mieścił się Instytut Anatomiczny.
Naprzód zeszliśmy do rozległej, ciemnej piwnicy. W pochyłym świetle, idącym od dalekich, wysoko umieszczonych okien, umarli leżeli jak wczoraj. Ich ciała, nagie, białokremowe, młode, podobne do twardych rzeźb, były w doskonałym stanie, mimo że czekaly tu już od szeregu miesięcy na chwilę, w której wreszcie przestaną być potrzebne.
Leżeli, jak w sarkofagach, w cementowych długich basenach z uniesionymi pokrywami – wzdłuż, jedni na drugich. Mieli ręce opuszczone wzdłuż ciała, nie złożone na piersiach według pogrzebowego rytuału. A głowy odcięte od torsów tak równo, jakby byli z kamienia.
W jednym z tych sarkofagów leżał na sarkofagów leżał na stosie umarłych znany już «marynarz» bez głowy – młodzieniec wspaniały, wielki jak gladiator. Na jego piersi szerokiej wytatuowany był kontur statku. Poprzez zarysy dwóch kominów przechodził napis wiary daremnej: Bóg z nami.
Mijaliśmy jeden za drugim baseny pełne trupów, a obaj cudzoziemscy panowie szli także i także patrzyli. Byli lekarzami i lepiej od nas rozumieli, co to znaczy. Na potrzeby Instytutu Anatomicznego przy uniwersytecie wystarczyłby zapas czternastu trupów. Tu było ich trzysta pięćdziesiąt.
Dwie kadzie zawierały same głowy bezwłose, odcięte od tamtych ciał. Leżały jedne na drugich – twarze człowiecze, niby zesypane do dołu ziemniaki – jak popadło; jedne bokiem, jak się leży na poduszce, inne obrócone w dół albo na wznak. Były żółtawe i gładkie, też świetnie zakonserwowane, też równiutko od karku odcięte, jak z kamienia. W rogu jednej kadzi spoczywała na wznak ta nieduża, kremowa twarz chłopca, który umierając mógł mieć osiemnaście lat. Lekko skośne, ciemne oczy nie byly zamknięte, tylko zaledwie spuszczone. Pełne usta, barwy tej samej co twarz, przybrały wyraz cierpliwego, smutnego uśmiechu. Brwi równe i wyraźne unosiły się ku skroniom jakby z niedowierzaniem. Oczekiwał w tej najdziwniejszej, przechodzącej jego pojęcie sytuacji na ostateczne orzeczenie świata.
Dalej były znowu baseny z umarłymi, a później kadzie z ludźmi przeciętymi na pół, pokrajanymi na części i odartymi ze skóry. W jednym tylko basenie leżały osobno i daleko nieliczne zwłoki kobiet. Poza tym w podziemiu obejrzeliśmy jeszcze parg basenów pustych, zaledwie wykończonych, bez pokryw. Oznaczały, że zapas trupów, potrzebnych żyjącym, był niedostateczny, żyjącym, był niedostateczny, że istniał zamiar powiększenia całej imprezy. Później z obu profesorami przeszliśmy do czerwonego domku i tam widzieliśmy na wyziębłym palenisku ogromny kocioł, pełen ciemnej cieczy. Ktoś obyty z terenem uchylił pokrywy i pogrzebaczem wyciągnął na wierzch ociekający płynem, wygotowany tors człowieczy, odarty ze skóry. W dwóch innych kadziach nie było nic. Ale w pobliżu, na półkach oszklonej szafy, leżały rzędem wygotowane czaszki i piszczele. Widzieliśmy też skrzynię, a w niej ułożone warstwami – oczyszczone z tłuszczu, spreparowane cienko płaty skóry ludzkiej. Na półce słoje z sodą kaustyczną, przy ścianie wmontowany w mur kocioł z zaprawą i duży piec do spalania odpadków i kości.
Wreszcie na wysokim stole kawałki mydła białawego i chropowatego i parę metalowych, powalanych zeschłym mydłem foremek. Nie wchodziliśmy już tym razem na strych po drabinie, by oglądać tam zalegające wysoko polepę zsypisko czaszek i kości. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę w tej części dziedzińca, gdzie widać ślady spalonych całkowicie trzech budynków, szczątki pieców metalowych typu krematoryjnego i bardzo licznych rur i przewodów. Wiadomo, że i czerwony domek podpalano już dwukrotnie. Za każdym razem jednak powstający pożar został dostrzeżony i ugaszony.
Wyszliśmy razem z profesorami, którzy od razu odłączyli się od nas i prowadzeni przez kogoś nieznajomego udali się w swoją drogę.
Bolesław Prus
Faraon
(fragment)
Niedaleko miasta Pi-Bast znajdowała się wielka świątynia bogini Hator.
W miesiącu Paoni (marzec-kwiecień), w dniu porównania wiosennego około dziewiątej wieczór, gdy gwiazda Syriusz miała się ku zachodowi, pod bramą świątyni stanęli dwaj podróżni kapłani i jeden pokutnik. Szedł on boso, miał popiół na głowie i był przykryty grubą płachtą, którą twarz zasłaniał.
Pomimo widnej nocy fizjognomii podróżnych nie można było poznać, stali bowiem w cieniu dwu olbrzymich posągów bóstwa z krowią głową, które pilnowały wejścia do świątnicy i łaskawymi oczyma strzegły nomesu Habu od pomoru, złego wylewu i południowych wiatrów.
Odpocząwszy nieco pokutnik upadł piersiami na ziemię i długo modlił się.
Potem podniósł się, ujął miedzianą kołatkę i uderzył. Potężny dźwięk metalowy obiegł wszystkie dziedzińce, odbił się od grubych murów świątyni i poleciał ponad łany pszenicy, nad gliniane chaty chłopów, nad srebrzyste wody Nilu, gdzie słabym okrzykiem odpowiedziało mu zbudzone ptactwo.
Po długiej chwili za bramą rozległ się szmer i pytanie:
– Kto nas budzi?
– Niewolnik boży, Ramzes – rzekł pokutnik.
– Po co przyszedłeś?
– Po światło mądrości.
– Jakie masz prawa?
– Otrzymałem niższe święcenie i na wielkich procesjach wewnątrz świątyni noszę pochodnią.
Brama szeroko otworzyła się. Na środku stał kapłan w białej szacie, który wyciągnąwszy rękę rzekł powoli i wyraźnie:
– Wejdź. Niech razem z przestąpieniem tego progu spokój boży zamieszka w twojej duszy i niech spełnią się życzenia, o które w pokornej modlitwie błagasz bogów.
A gdy pokutnik upadł mu do nóg, kapłan czyniąc nóg, kapłan czyniąc jakieś znaki nad jego głową szeptał:
– W imię Tego, który jest, był i będzie... Który wszystko stworzył... Którego tchnienie napełnia świat widzialny i niewidzialny i jest życiem wiecznym.
A gdy brama zamknęła się, kapłan wziął Ramzesa za rękę i wśród zmroku, pomiędzy ogromnymi kolumnami przysionka, zaprowadził go do przeznaczonego mieszkania. Była to mała celka oświetlona kagankiem. Na kamiennej posadzce leżała wiązka suchej trawy, w kącie stał dzban wody, a obok – jęczmienny placek.
– Widzę, że tutaj naprawdę odpocznę po przyjęciach u nomarchów!... – wesoło zawołał Ramzes.
– Myśl o wieczności – odparł kapłan i oddalił się.
Księcia niemile dotknęła ta odpowiedź. Pomimo że był głodny, nie chciał jeść placka ani pić wody. Usiadł na trawie i patrząc na swoje pokaleczone w podróży nogi pytał się: po co on tu przyszedł?... po co dobrowolnie wyzuł się ze swej dostojności?...
Widząc ściany celi i jej ubóstwo, przypomniał sobie chłopięce lata spędzone w kapłańskiej szkole. Ile on tam dostał kijów!... ile nocy przepędził na kamiennej posadzce za karę!... Ramzes i teraz uczuł tę nienawiść i trwogę, jakiej wówczas doświadczał wobec surowych kapłanów, którzy na wszystkie jego pytania i prośby odpowiadali zawsze jednym: «Myśl o wieczności!...»
Po kilkumiesięcznym zgiełku wpaść w taką ciszę, zamienić dwór książęcy na ciemność i samotność, a zamiast uczt, kobiet, muzyki czuć dokoła siebie i nad sobą ciężar murów...
«Oszalałem!... oszalałem...» – mówił do siebie Ramzes.
Była chwila, że chciał opuścić świątynię natychmiast, a potem przyszła mu myśl, że mogą nie otworzyć bramy. Widok brudnych bramy. Widok brudnych nóg, popiołu, który sypał mu się z włosów, szorstkość pokutniczej płachty – wszystko to napełniało go obrzydzeniem. Gdyby choć miał swój miecz!... Ale czy w tym odzieniu i tym miejscu ośmieliłby się go użyć?...
Uczuł niepokonany strach i to go otrzeźwiło. Przypomniał sobie, że bogowie w świątyniach zsyłają na ludzi trwogę i że ona ma być wstępem do mądrości.
«Jestem przecie namiestnikiem i następcą faraona - pomyślał - cóż mi tu kto zrobi?... »
Podniósł się i wyszedł ze swej celi. Znajdował się w wielkim dziedzińcu otoczonym kolumnami. Gwiazdy jasno świeciły, więc zobaczył – na jednym końcu podwórza olbrzymie pylony, na drugim otwarte wejście do świątyni.
Poszedł tam. Ode drzwi panował mrok, a gdzieś bardzo daleko płonęło kilka lamp, jakby unoszących się w powietrzu. Wpatrzywszy się dojrzał między wejściem i światłami cały las gęsto ustawionych, grubych kolumn, których wierzchołki rozpływały się w ciemności. W głębi, może o paręset kroków od niego, niewyraźnie widać było olbrzymie nogi siedzącej bogini i jej ręce oparte na kolanach, od których słabo odbijał się blask lamp.
Eliza Orzeszkowa
Nad Niemnem
(fragment)
Dzień był letni i świąteczny. Wszystko na świecie jaśniało, kwitło, pachniało, śpiewało. Ciepło i radość lały się z błękitnego nieba i złotego słońca; radość i upojenie tryskały znad pól porosłych zielonym zbożem; radość i złota swoboda śpiewały chórem ptaków i owadów nad równiną w gorącym powietrzu, nad niewielkimi wzgórzami, w okrywających je bukietach iglastych i liściastych drzew.
Z jednej strony widnokręgu wznosiły się niewielkie wzgórza z ciemniejącymi na nich borkami i gajami; z drugiej wysoki brzeg Niemna, piaszczystą ścianą wyrastający z zieloności ziemi a koroną ciemnego boru oderznięty od błękitnego nieba, ogromnym półkolem obejmował równinę rozległą i gładką, z której gdzieniegdzie tylko wyrastały dzikie, pękate grusze, stare, krzywe wierzby i samotne, słupiaste topole. Dnia tego w słońcu ta piaszczysta ściana miała pozór półobręczy złotej, przepasanej jak purpurową wstęgą tkwiącą w niej warstwą czerwonego marglu. Na świetnym tym tle w zmieszanych z dala zarysach rozpoznać można było dwór obszerny i w niewielkiej od niego odległości na jednej z nim linü rozciągnięty szereg kilkudziesięciu dworków małych. Był to wraz z brzegiem rzeki zginający się nieco w półkole sznur siedlisk ludzkich, większych i mniejszych, wychylających ciemne swe profile z większych i mniejszych ogrodów. Nad niektórymi dachami, w powietrzu czystym i spokojnym wzbijały się proste i trochę tylko skłębione nici dymów; niektóre okna świeciły od słońca jak wielkie iskry;
kilka strzech nowych mieszało złocistość słomy z błękitem nieba i zielonością drzew.
Równinę przerzynały drogi białe i ... drogi białe i trochę zieleniejące od z rzadka porastającej je trawy; ku nim, niby strumienie ku rzekom, przybiegały z pól miedze, całe błękitne od bławatków, żółte od kamioły, różowe od dzięcieliny i smółek. Z obu stron każdej drogi szerokim pasem bielały bujne rumianki i wyższe od nich kwiaty marchewnika, słały się w trawach fioletowe rohule, żółtymi gwiazdkami świeciły brodawniki i kurze ślepoty, liliowe skabiozy polne wylewały ze swych stulistnych koron miodowe wonie, chwiały się całe lasy słabej i delikatnej mietlicy, kosmate kwiaty babki stały na swych wysokich łodygach rumianością i zawadiacką postawą stwierdzając nadaną im nazwę kozaków. Za tymi pasami roślinności dzikiej cicho w cichej pogodzie stało morze roślin uprawnych.
Żyto i pszenica miały kłosy jeszcze zielone, lecz już osypane drżącymi rożkami, których obfitość wróżyła urodzaj; niższe znacznie od nich, rumianym kwiatem gęsto usiane, słały się na szerokich przestrzeniach liściaste puchy koniczyny; puchem też, zda się, ale drobniejszym, delikatniejszym, z zielonością tak łagodną, że oko pieściła, młody len pokrywał gdzieniegdzie kilka zagonów, a żółta jaskrawość kwitnącego rzepaku wesołymi rzekami przepływała po łanach niskich jeszcze owsów i jęczmion.
Wśród tej wesołej przyrody ludzie dziś także byli weseli; mnóstwo ich ciągnęło po drogach i miedzach. Gromadami na drogach, a sznurami na miedzach szły wiejskie kobiety, których głowy ubrane w czerwone i żółte chusty tworzyły nad zbożami korowody żywych piwonii i słoneczników. Od tych gromad lały się i płynęły po łanach strumienie różnych głosów. Były to czasem rozmowy gwarne i krzykliwe, czasem śmiechy basowe lub srebrzyste, basowe lub srebrzyste, czasem płacze niemowląt u piersi w chustach niesionych, czasem też pieśni przeciągłe, głośne, których nutę porywały i przedłużały echa ze stron obu: w borkach i gajach
rosnących na wzgórzach i w wielkim borze, który ciemnym pasem odcinał pozłoconą, przetkaną szkarłatem ścianę nadniemeńską od wysadzanych srebrnymi obłokami błękitów nieba. W tym ruchu ludzkim odbywającym się na urodzajnej równinie czuć było najpiękniejszy dla wiejskiej ludności moment święta: wesoły i wolny w słoneczny i wolny dzień boży powrót z kościoła.
W porze, kiedy ten ruch znacznie już stawał się mniejszy, na równinie, z dala od tu i ówdzie jeszcze ciągnących gromad, ukazały się dwie kobiety. Szły one z tej samej strony, z której wracali inni, ale zboczyły znać z prostej drogi i chwilę jakąś przebyły w jednym z rosnących na wzgórzach borków. Było to przyczyną ich spóźnienia się, tym więcej że jedna z nich niosła ogromną więź leśnych roślin, które tylko co i dość długo zapewne zrywała. Druga kobieta zamiast kwiatów trzymała w ręku niepospolitej wielkości chustkę, która za każdym jej szerokim i zamaszystym krokiem kołysząc się wraz z długim ramieniem powiewała jak sporej wielkości chorągiew. Z dala to tylko widać było, że jedna z tych kobiet miała w ręku pęk roślin, a druga szmatę białego płótna; z bliska uderzały one niezupełnie zwykłą powierzchownością.
Kobieta z chustką była niezwykle wysoką, a wysokość tę zwiększała jeszcze chudość jej ciała, które przecież posiadało szkielet tak rozrosły i silny, że pomimo chudości ramiona jej były ramiona jej były szerokie i wydawałyby się bardzo silnymi, gdyby nie małe przygarbienie pleców i karku objawiające trochę znużenia i starości, gdyby także nie ostre kości łopatek podnoszące w dwu miejscach staroświecką mantylę z długimi, co chwilę powiewającymi końcami. Oprócz tej mantyli zaopatrzonej w płócienny kołnierz miała ona na sobie czarną spódnicę, tak krótką, że spod niej aż prawie do kostek widać było dwie duże i płaskie stopy ubrane w grube pończochy i wielkie, kwieciste pantofle. Ubiór ten uzupełnionym był przez stary kapelusz słomiany, którego szerokie brzegi ocieniały twarz, na pierwszy rzut oka starą, brzydką i przykrą, ale po bliższym przyjrzeniu się uwagę i ciekawość budzić mogącą. Była to mała, chuda, okrągła twarz ze skórą tak ciemną, że prawie brązową, z czołem sfałdowanym w kilka grubych zmarszczek, z wpadłymi i kościstymi policzkami, z wyrazem goryczy i złośliwości nadawanym jej przez ostrość nosa i zaciśnięcie warg a wzmaganym przez szczególną ognistość i przenikliwość oczu. Te oczy zdawały się być jedynym bogactwem tej biednej, zestarzałej, złośliwej twarzy. Może kiedyś były one jedyną jej pięknością, a teraz, wielkie i czarne, spod czarnych, szerokich brwi oświecały ją jeszcze przejmującym blaskiem; miały one spojrzenie przenikliwe, ostre, urągliwe i płomienność nieustanną, jakby wciąż z wnętrza podsycaną, a dziwną przy tej sczerniałej, w dłoni czasu czy losu zgniecionej twarzy. Szła szerokim, zamaszystym, do pośpiechu znać przyzwyczajonym krokiem, a długie jej ramiona, u których wisiały ciemne, kościste ręce, kołysały się u jej boków w tył i naprzód, białą, rozwiniętą chustką jak ... rozwiniętą chustką jak chorągwią powiewając.
Kobietę z kwiatami trudno byłoby nazwać od razu panną z wyższego towarzystwa albo też dziewczyną z niższych warstw wiejskiej ludności. Wyglądała trochę na jedno i na drugie. Wysoka, choć znacznie od towarzyszki swojej niższa, ubraną była w czarną wełnianą suknię, bardzo skromną, która jednak wybornie uwydatniając jej kształtną i silną, w ramionach szeroką, a w pasie cienką kibić zdradzała znajomość żurnalu mód i rękę biegłego krawca. W wyprostowaniu jej kibici i w delikatności cery czuć było także manierę i cieplarnię. Ale w zamian ruchy jej i gesty sprzeczały się z całością jej osoby trochą popędliwości i jakby przybranej rubaszności, nie miała ona przy tym na sobie ani kapelusza, ani rękawiczek. Głowę owiniętą czarnym jak heban warkoczem i twarz śniadą, z purpurowymi usty i wielkimi, szarymi oczami śmiało wystawiała na upalne gorąco słońca. Płócienny, tani parasolik opierała o ramię, a ręce jej dość duże i opalone zdradzały nader rzadkie używanie rękawiczek. Wszystko to uderzało tym więcej, że sposób, w jaki trzymała swą odkrytą głowę; ciemne brwi nad siwymi oczami ściągała, nadawał jej wyraz śmiałości i dumy. W ogóle ta panna czy ta dziewczyna na lat dwadzieścia parę wyglądająca wydawała się uosobieniem piękności kobiecej zdrowej i silnej, lecz dumnej i chmurnej. Pogody, jaką nadaje ludzkim twarzom szczęście lub rezygnacja, w tej młodej i świeżej, ale niespokojnej i zamyślonej twarzy nie było, jakkolwiek rozjaśniało ją teraz to zupełnie fizyczne ożywienie, którym istotę ludzką, niezupełnie jeszcze przez życie zniweczoną, napełnia długa i napełnia długa i swobodna kąpiel w kipiącym zdroju przyrody.
Henryk Sienkiewicz
Krzyżacy
(fragment)
W Tyńcu, w gospodzie «Pod Lutym Turem», należącej do opactwa, siedziało kilku ludzi, słuchając opowiadania wojaka bywalca, który z dalekich stron przybywszy, prawił im o przygodach, jakich na wojnie i w czasie podróży doznał.
Człek był brodaty, w sile wieku, pleczysty, prawie ogromny, ale wychudły; włosy nosił ujęte w pątlik, czyli w siatkę naszywaną paciorkami; na sobie miał skórzany kubrak z pręgami wyciśniętymi przez pancerz, na nim pas, cały z miedzianych klamr; za pasem nóż w rogowej pochwie, przy boku zaś krótki kord podróżny.
Tuż przy nim za stołem siedział młodzieńczyk o długich włosach i wesołym spojrzeniu, widocznie jego towarzysz lub może giermek, bo przybrany także po podróżnemu, w taki sam powyciskany od zbroicy skórzany kubrak. Resztę towarzystwa stanowiło dwóch ziemian z okolic Krakowa i trzech mieszczan w czerwonych składanych czapkach, których cienkie końce zwieszały się im z boku aż na łokcie.
Gospodarz Niemiec, w płowym kapturze z kołnierzem wycinanym w zęby, lał im z konwi sytne piwo do glinianych stągiewek i nasłuchiwał ciekawie przygód wojennych. Jeszcze ciekawiej jednak słuchali mieszczanie. W owych czasach nienawiść, jaka dzieliła za czasów Łokietkowych miasto od rycerskiego ziemiaństwa, znacznie już była przygasła, mieszczaństwo zaś nosiło głowy górniej niż w wiekach późniejszych.
Jeszcze ceniono ich gotowość ad concessionem pecuniarum; dlatego też nieraz zdarzało się widzieć w gospodach kupców pijących za pan brat ze szlachtą. Widziano ich nawet chętnie, bo jako ludzie, u których o gotowy grosz łatwiej, płacili grosz łatwiej, płacili zwykle za herbowych.
Tak więc siedzieli teraz i rozmawiali, mrugając od czasu do czasu na gospodarza, aby napełniał stągiewki.
– Toście, szlachetny rycerzu, zwiedzili kawał świata? – rzekł jeden z kupców.
– Niewielu z tych, którzy teraz ze wszystkich stron ściągają do Krakowa, widziało tyle – odpowiedział przybyły rycerz.
– A niemało Ich ściągnie – mówił dalej mieszczanin. – Wielkie gody i wielka szczęśliwość dla Królestwa! Prawią też, i to pewna, że król kazał całą łożnicę królowej złotogłowem szytym perłami wysłać i takiż baldachim nad nią uczynić.
Zabawy będą i gonitwy w szrankach, jakich świat dotąd nie widział.
– Kumotrze Gamroth nie przerywajcie rycerzowi – rzekł drugi kupiec.
– Nie przerywam ja, kmotrze Eyertreter, tylko tak myślę, że i on rad będzie wiedział, co prawią, bo pewnie sam do Krakowa jedzie. Nie wrócim i tak dziś do miasta, gdyż bramy przedtem zamkną, a w nocy gad, który się w wiórach rodzi, spać nie daje, więc mamy czas na wszystko.
– A wy na jedno słowo odpowiadacie dwadzieścia. Starzejecie się, kmotrze Gamroth!
– Ale sztukę wilgotnego sukna pod jedną pachą jeszcze dźwignę.
– O wa! takiego, co się przez nie świeci jak przez sito. Lecz dalszą sprzeczkę przerwał podróżny wojak, który rzekł:
– Pewnie, że w Krakowie ostanę, bom słyszał o gonitwach i rad w szrankach siły mojej popróbuję – a i ten mój bratanek także, który choć młody jest i gołowąs, niejeden już pancerz widział na ziemi.
Goście spojrzeli na młodzieńca, który uśmiechnął się wesoło i założywszy rękoma długie włosy za uszy, podniósł następnie do podniósł następnie do ust naczynie z piwem.
Stary zaś rycerz dodał:
– Wreszcie, choćbyśmy chcieli wracać, to nie mamy dokąd.
– Jakże to? – zapytał jeden ze szlachty. – Skąd jesteście i jako was zowią?
– Ja zowię się Maćko z Bogdańca, a ten tu wyrostek, syn mego rodzonego, woła się Zbyszko. Herbu jesteśmy Tępa Podkowa, a zawołania Grady!
– Gdzieże jest wasz Bogdaniec?
– Ba! lepiej pytajcie, panie bracie, gdzie był, bo go już nie ma. Hej, jeszcze za czasów wojny Grzymalitczyków z Nałęczami spalili nam do cna nasz Bogdaniec, tak że jeno dom stary ostał, a co było, pobrali, służebni zasie uciekli. Została goła ziemia, bo i kmiecie, co byli w sąsiedztwie, poszli dalej w puszczę. Odbudowaliśmy z bratem, ojcem tego oto wyrostka, ale następnego roku woda nam pobrała. Potem brat umarł, a jak umarł, ostałem sam z sierotą. Myślałem tedy: nie usiedzę! A prawili pod on czas o wojnie i o tym, że Jaśko z Oleśnicy, którego król Władysław po Mikołaju z Moskorzowa do Wilna wysłał, szuka skrzętnie w Polsce rycerzy. Znając ja więc godnego opata i krewniaka naszego, Janka z Tulczy, zastawiłem mu ziemię, a za pieniądze kupiłem zbroiczkę, konie – opatrzyłem się jako zwykle na wojenną wyprawę; chłopca, co mu było dwanaście lat, wsadziłem na podjezdka i haj! do Jaśka z Oleśnicy.
– Z wyrostkiem?
– Nie był ci on wówczas nawet wyrostkiem, ale krzepkie to było od małego.
Bywało, w dwunastym roku oprze kuszę o ziemię, przyciśnie brzuchem i tak korbą zakręci, że i żaden z Angielczyków, żaden z Angielczyków, którycheśmy pod Wilnem widzieli, lepiej nie naciągnie.
– Takiż był mocny?
– Hełm za mną nosił, a jak mu przeszło trzynaście zim, to i pawęż.
– Już to wojny wam tam nie brakło.
– Za przyczyną Witoldową. Siedziało książę u Krzyżaków i co roku wyprawy na Litwę pod Wilno czynili. Szedł z nimi różny naród: Niemcy, Francuzy, Angielczykowie do łuków najprzedniejsi, Czechy, Szwajcary i Burgundy. Lasy przesiekli, zamki po drodze stawiali i w końcu okrutnie Litwę ogniem i mieczem pognębili, tak, że cały naród, który tę ziemię zamieszkuje, chciał już ją porzucić
i szukać innej, choćby na kraju świata, choćby między dziećmi Beliala, byle od Niemców daleko.
– Słychać było i tu, że wszyscy Litwini chcieli pójść z dziećmi i żonami precz, aleśmy temu nie wierzyli.
– A ja na to patrzył. Hej! Gdyby nie Mikołaj z Moskorzowa, nie Jaśko z Oleśnicy, a nie chwalący się, gdyby i nie my, nie byłoby już Wilna.
– Wiemy. Zamkuście nie dali.
– A nie daliśmy. Pilno tedy zważcie, co wam powiem, bom człek służały i wojny świadom. Starzy jeszcze mawiali: «zajadła Litwa» – i prawda! Dobrze się oni potykają, ale z rycerstwem nie im się w polu mierzyć. Gdy konie Niemcom w bagnach polgną albo gdy gęsty las – to co innego.
– Niemcy dobrzy rycerze! – zawołali mieszczanie.
– Murem oni chłop przy chłopie w żelaznych zbrojach stają tak okryci, że ledwie psubratu oczy przez kratę widać. I ławą idą. Uderzy, bywało, Litwa i rozsypie się jako piasek, a nie rozsypie się, to ją się, to ją mostem położą i roztratują.
Nie sami też między nimi Niemcy, bo co jest narodów na świecie, to u Krzyżaków służy. A chrobre są! Nieraz pochyli się rycerz, kopię przed się wyciągnie i sam jeden, jeszcze przed bitwą, w całe wojsko bije jako jastrząb w stado.
– Christ! – zawołał Gamroth – którzy też z nich najlepsi?
– Jak do czego. Do kuszy najlepszy Angielczyk, któren pancerz na wylot strzałą przedzieje, a gołębia na sto kroków utrafi. Czechowie okrutnie toporami sieką. Do dwuręcznego brzeszczota nie masz nad Niemca. Szwajcar rad żelaznym cepem hełmy tłucze, ale najwięksi rycerze są ci, którzy z francuskiej ziemi pochodzą.
Taki będzie ci się bił z konia i piechotą, a przy tym będzie ci okrutnie waleczne słowa gadał, których wszelako nie wyrozumiesz, bo to jest mowa taka, jakoby ś cynowe misy potrząsał, chociaż naród jest pobożny. Przymawiali nam przez Niemców, że pogan i Saracenów przeciw Krzyżowi bronimy, i obowiązywali się dowieść tego rycerskim pojedynkiem. Ma się też takowy sąd boży odbyć między czterema ich i czterema naszymi rycerzami, a zrok naznaczon jest na dworze u Wacława, króla rzymskiego i czeskiego.
Stefan Żeromski
Doktor Piotr
(fragment)
W pokoju pana Dominika Cedzyny ciemno i cicho, choć stary jegomość nie śpi. Oparłszy się plecami o poduszki, wpółleżąc na łóżku, zatopiony jest w dziwacznych myślach, do niebywałego ogromu podniesionych przez ciszę nocną.
A noc jest cicha śmiertelnie. Światło księżycowe, przestrzeliwszy grubą warstwę szronu, co zabielił szyby niby wapno, stoi na powierzchniach starych gratów, dwu ścian, części su tu i podłogi bez ruchu, jakby z zimna skostniało, takie samo zapewne, jakie oświetlać musi tej nocy kłody gnijące na dnie wód przywalonych lodem. W szparze szerokiego zapiecka odzywa się czasami świerszcz, w kącie pokoju kołace głucho stary zegar szafkowy, ostatni zabytek świetności minionej. Śpiew świerszcza i tępy szczęk wahadła sprawiają panu Dominikowi niejaką, trudną do określenia ulgę. Gdyby nie te dwa litościwe szmery, rozszarpałyby mu chyba serce tłok i burza uczuć i odebrała rozum nawałnica ponurych myśli. Gdy z mrocznych kątów izby wychylać ię poczną zmory bojaźni, gdy w sercu żarzyć się poczyna żal bezsilny i łzy okrutnego bólu palą powieki – świerszcz szepce – głośniej, zupełnie jak gdyby wyraźnymi słowami, sylaba za sylabą, mówił: «Wzywaj Go w dzień utrapienia, a wyrwie cię i czcić Go będziesz». To dziwne zdanie, ta rada czy modlitwa utajona w szmerze robaczka nocy, jest jedynym i ostatnim punktem podparcia dla wytrąconych ze zwyczajnej kolei myśli samotnika. Kilkakrotnie zapalał świecę sądząc, że go światło uspokoi. Daremnie. Skoro zatlił zapałkę, rzucał mu się w oczy list syna i przypominał, jakie i gdzie ta męka ma źródło. męka ma źródło. Teraz ogarnęła go chęć zajrzenia raz jeszcze nieszczęściu w same ślepie, dźwignęła z niemocy ducha biedna odwaga smutnych aż do śmierci: zapuścić sondę w głąb rany, do cna ją wymacać, przekonać się naocznie i nieomylnie, że jest niewyleczalną – no, i niech tam wszystko jasne pioruny spalą!
Nałożył okulary, odsunął list za płomień i powoli, półgłosem czytać zaczął:
«Mój Drogi Ojcze! Ze wszystkich moich złotych marzeń diabeł sobie dybus skręcił i zapalił cygaro. Chełpiłem się niegdyś z moich zdolności do matematyki, oczy mi na wierzch wyłaziły z pychy, gdy koleżkowie kpinkowali, że ja już w łonie matki, w randze sześciomiesięcznego embriona, oczekując chwili wydostania się na ten padół rachunku różniczkowego, rozwiązywałem z nudów algebraiczne zadanie o gońcach.
Teraz przeklinam i te niby zdolności, i te głupie rachunki. Gdybym był pasał krowy na wygonie albo i same wieprzki... Ale co to pomoże w bawełnę obwijać! Awantura ma taki deseń: Mniej więcej przed trzema tygodniami prosi mnie do siebie profesor i daje do czytania list niejakiego Jonatana Mundsleya, chemika, byłego profesora w jednym z uniwersytetów angielskich. Ten pan, porzuciwszy katedrę, urządził sobie laboratorium prywatne i prosi naszego starego o wskazanie mu najzdolniejszego spomiędzy asystentów naszej politechniki, chce bowiem takiemu facetowi powierzyć kierownictwo owej budy. Obiecuje płacić dwieście franków miesięcznie, dać mieszkanie, wszelkie materiały, jakich chemiczna dusza zapragnie, opał i inne przyjemności – no i prawie zupełną swobodę w pracy. Gdym list przesylabizował, profesor odebrał go z rąk moich, złożył starannie, schował do szu ady, skrzywił do szu ady, skrzywił się swoim zwyczajem i podawszy mi egmatycznie kończynę usiadł przy biurku i wetknął nos w papiery. Patrzałem z podziwieniem na jego łysy czerep, gdy ten stary niedojda mruknął:
– Tam już napisałem... Należy wziąć ciepłe spodnie i wełniane skarpetki.
Wiadoma rzecz... mgły... Miasto Hull nad morzem. Jeżeli brak panu pieniędzy, mogę pożycżyć trzysta franków bez procentu na trzy miesiące.
Tak... tylko na trzy miesiące. Zrobiło mi się haniebnie głupio. Azaliż ja – myślałem – wziąwszy na się postać najzdolniejszego między chemiki, pojadę w wełnianych skarpetkach nad morze, aż do miasta Hull? Czemu nie kogo innego spotyka takie zaszczytne wyróżnienie, taki los szczęśliwy? Bo to los! W pracowni Mundsleya bez troski o jutrzejszy obiad i dzisiejsze przyszczypki u butów, można pracować ni tylko nad zdobyciem nowych wiadomości, ale i zaspakajać wydłubane ze swego własnego mózgu hipotezy.
Ta chemia ma swoje psie gle... Skoro człowiek raz w to błoto wlezie, jeżeli jeszcze powącha spraw nie zbadanych a wiecznie nęcących, porywa go taka przecież szewska pasja odnajdywania nowych «prądzeń», że gotów i o wełnianych skarpetkach mniej dokładnie pamiętać. A zresztą, mój Tatku, zobaczyć Anglię, jej prawdziwie wielki przemysł, te cuda cywilizacji, te kolosalne skoki ludzkiego geniuszu! Zabrałem się i wyszedłem. Posiedziałem na Stapferwegu, a stamtąd, gnany niepokojem, ruszyłem na miasto. Zamiast wszakże zwołać publikę do Kropfa, gdzie tradycja surowo nakazuje oblewać wyjątkowe zdarzenia, puściłem się nad jezioro. Nie pamiętam, kiedy znalazłem się na drodze prowadzącej do Westmünster.
Ciemna mgła kąpała się we wzburzonych falach: rude, obdarte, falach: rude, obdarte, poszczerbione zbocza i upłazy gór wynurzały się z niej kiedy niekiedy niby fantastyczne wyspy; żałośnie krakały mewy szybując nad samą wodą.
A więc jadę – myślałem – do ziemi Angielczyków ziemnowodnych, jadę nad morze, nad dalekie i nieznane morze... Nadaremnie tak długo łudziłem się nadzieją, że pojadę w inne strony, że po ośmiu latach inny zobaczę krajobraz. Nadaremnie w ciągu ostatnich trzech lat wysłałem tyle strzelisto-rekomendowanych afektów do Łodzi, Zgierza i tym podobnych Pabianic, upraszając o posadę z płacą czterdzieści, trzydzieści, niech tam zresztą wszyscy diabli! – dwadzieścia pięć rubli miesięcznie.
Na próżno wynosiłem pod niebiosa moje talenty chemiczne, cytowałem moje patenty, obiecywałem wynaleźć nowe środki drukowania perkalików. Skompromitowałem się tylko w oczach własnych i świętej nauki. Tam żydkowie i niemczykowie wszystko już wynaleźli, zatkali wszystkie miejsca i popychają wielki przemysł. Rozwiały się marzenia o tym, że cię, Mój Staruszku, mit Pompe und Parade zabiorę do siebie, że posprawiamy sobie nowe przyodziewki (samych butów kozłowych z cholewami po dwie pary na chłopa), że naznosimy tytuniu, cukru, herbaty, kiełbas – licho wie zresztą czego, że się będziemy wieczorami jak ostatnie szewcy zgrywać w domino i świętej pamięci Kozików wspominać... Kozików!... Czy też Ojciec pamięta ten wydmuch piaszczysty za naszym ogrodem, obrośnięty krzywymi sosnami i niską, szorstką trawą? Sam nie wiem, czemu tak lubię myśleć o tej dziurze. Pamiętam raz... Po długich i tęgich mrozach, po ciężkiej zimie, nastał pierwszy dzień ciepły, prawie upalny. Był to jeden z pierwszych dni marca. Około południa obnażył się niespodzianie ze śniegu szczyt owego wzgórza, wylazł ze skorupy i zaczerniał nad białym widnokręgiem jak garb potworny. Stałem wtedy w oknie i wydawałem lekcję korepetytorowi – pamięta go Tatko? Kudłatemu Kawicy. Coś mię kolnęło. Nie wiem, jakim sposobem wykręciłem się z lekcji, wypadłem na dwór, zwołałem psy folwarczne i «co koń skoczy» przez zagony, przez pastwisko, bez czapki!... Do dziś dnia mam w sercu tę chwilę, te uczucia, jakby to było wczoraj. Po igłach, gałęziach, po korze odziemków sosnowych spływały ogromne, brudne krople, ciężko kapały na zaspy i dziurawiły je na wskroś; każdy skostniały badyl, każdy pniak, kamień, każde drzewo, każdy przedmiot wciągał w siebie, połykał wszystkimi porami promienie słońca i stawał się w mgnieniu oka ogniskiem ciepła. Dokoła drzew, krzaków, suchych łodyg chwastu, dookoła kamieni i kołków drążyły się w oczach ogromne jamy i ukazywał w nich jasny, wiotki piasek. Każde jego ziarenko, nasycone ciepłem, zdawało się żarzyć i płonąć, szerzyło na zmarzniętych towarzyszów radosny ogień. Ziarnka piasku parzyły śnieg ze spodu, drzewa i krzaki chlustały nań ciepłymi kroplami; przykopy i zagony zdawały się dźwigać zdławione grzbiety. Z dalekich pól szedł gęsty opar niby dym ciepły, migał się i przewalał nad równinami, a trząsł i połyskiwał nad wzgórzem.